obłoki ludzkich rąk podnoszą się

Keep up to date with every new upload! Join free & follow 1030umaksymiliana. 01.01.2016 - Owoc rąk ludzkich To nie kosmici a dzieło ludzkich rąk, najprawdopodobniej największy w Polsce labirynt z kukurydzy , polecam odwiedzić Czy Boga można przy równać do czegokolwiek co może być dziełem ludzkich rąk? w Dziejach 17: czytamy: "24 Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, ten, który jest Panem nieba i ziemi, nie 118 views, 0 likes, 0 loves, 0 comments, 0 shares, Facebook Watch Videos from Cukiernia "Pralinka": Wiecie dlaczego nasze wyroby są wyjątkowe? Ponieważ są dziełem ludzkich rąk, wszystko co Obłoki ludzkich rąk podnoszą się; na tylnych siedzeniach; Wierszyki na pożegnanie kolegów i koleżanek; rymowanka o żubrze; bitter 2wayz; Obłoki ludzkich rąk podnoszą się modlitwę niosąc jak; o kruca gural; o klruca; Wierszyki na pożegnanie; więcej nonton film fast and furious 9 sub indo. Koncert poświęcony pamięci Papieża Jana Pawła II w 10 rocznice Jego śmierci, odbył się w kościele pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego w Drezdenku. Inicjatorami tego przedsięwzięcia byli ks. Jerzy Hajduga oraz Wiesław Pietruszak. Niby nic takiego, podobnych inicjatyw artystycznych w naszym kraju ostatnio było bardzo wiele. Pamięć o naszym Papieżu, jego nauczanie i przykład życia są ciągle aktualne i znalazło to wszystko odzwierciedlenie w formie oraz treściach samego koncertu. W Drezdenku nie ma piękniejszej sali koncertowej nad kościół parafialny. Szkoda tylko, że tak wiele osób po wieczornej mszy świętej w dniu 12 kwietnia, po prostu wyszło... Trzy podmioty wykonawcze zaproszono do udziału w występie, Zespół Muzyki Dawnej Canto Choralis, pod dyrekcją Adama Deneki, oraz naszych rodzimych literatów, ks. Jerzego Hajdugę i Tomasza Walczaka. Było szlachetnie, powściągliwie i szalenie nastrojowo. Odczytane lub wyrecytowane zostały teksty wybitnych polskich poetów, Jerzego Lieberta, Tadeusza Różewicza, Jana Twardowskiego i Jerzego Hajdugi. Karol Wojtyła uprawiał literackie rzemiosło i przez cale swoje życie był szczególnie wrażliwy na moc oraz urodę słowa. Wiersze zostały przez wykonawców tak dobrane, aby tworzyć z owego montażu słowno-muzycznego logiczną całość. Skupienie i cisza towarzyszące całemu wydarzeniu, pozostawiają nas w przekonaniu, ze było to bardzo trafne i nie bójmy się tego słowa, wybitne przedsięwzięcie artystyczne. Na początek wybrzmiało wielkanocne Alleluja, zainicjowane przez alty i tenory, do których dołączyły się soprany z basami. Monumentalnie odśpiewany mistrzowski popis wokalny z antyfoną, krótkim wierszem Twardowskiego, „by pan Bóg mógł działać/wszystko jest wtedy/kiedy nic dla siebie”. Później była Gaudemater i Bagurodzica wykonana jedynie przez basy. Hajduga odczytał swój jakże wzruszający tekst „Lekcja cierpienia” przypominający czas odchodzenia JP II i wszystko to co zadziało się później, aż do chwili obecnej. Przejmujący to tekst i wzruszający niemal do kości. Jak po wysłuchaniu takich linijek stanąć i śpiewać dalej, gdy wzruszenie gryzie w gardle, a oczy jakoś dziwnie zwilgotniały... Pięknie wybrzmiał także utwór Jezu ufam Tobie z muzyka Piotra Pałki, wszak koncert odbywał się w dniu Miłosierdzia Bożego, związanego z polska świętą siostrą Faustyna Kowalska, którą Papież wyniósł na ołtarze. Z tym muzycznym wezwaniem korespondował wiersz Lieberta pt. „Jeździec|”, „Uczyniwszy na wieki wybór, W każdej chwili wybierać muszę”. Nasze życie składa się z nieustannych wyborów, które musimy podejmować, nawet wówczas, gdy głęboko ufamy Panu. „Pan dał nam ciało swe, Pan dał nam swoja krew, my Chrystusowy lud, niech miłość łączy nas”, śpiewali chórzyści, zupełnie nowy utwór w ich repertuarze. „Gdy przyszedł czas rozstania, wziął Jezus w dłonie chleb, i mówił jedźcie wszyscy, bo to jest ciało me”. Muzycznie utwór przypominający klimatami jeden z najpopularniejszych songów krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Znowu popis wokalny, zaśpiewane czysto, wszystkie głosy wykonawców doskonale zestrojone, pełna harmonia. Słuchało się tego z ogromną przyjemnością. I kolejny wiersz tym razem spod ręki Tadeusza Różewicza, walący po głowie „narodziny życie śmierć, zmartwychwstanie Jezusa, są wielkim skandalem, we wszechświecie, bez Jezusa, nasza mała ziemia, jest pozbawiona wagi”. Następna perełka wykonu Canto Choralis, O Salutaris Hostia według Pawła Bębenka, co w wolnym tłumaczeniu z łaciny znaczy „O zbawcza Hostio godna czci”. Z tym utworem dialogowała proza poetycka ks. Twardowskiego o nieprzyjacielu, mówiący o tym, ze nieprzyjaciel nie musi być wrogiem, to często kolega z pracy, członek rodziny... Co robić z nieprzyjacielem, pyta poeta, a odpowiedź jest banalnie prosta, zamienić go w swego przyjaciela... Znowu cudowny utwór, zupełnie nowy w repertuarze Canto Choralis, Modlitwa o pokój do słów Andrzeja Schmidta, dedykowany Janowi Pawłowi II, z muzyka Norberta Blacha. Przepiękny tekst, cudowna muzyka i rewelacyjne wykonanie. Zasłuchany byłem już na jednej z prób, gdy usłyszałem po raz pierwszy. Wzruszył mnie ten utwór swym pięknem, ale także przesłaniem... JP II – niestrudzony orędownik pokoju, inicjator ekumenicznych modlitw o pokój, Jego duch był z wykonawcami, tak jak był z twórcami. „Obłoki ludzkich rąk podnoszą się, modlitwę niosąc jak święty skarb, lecz niech już nigdy ściśnięta pięść, nad naszą ziemia nie wznosi się, o pokój Panie błagamy Cię”. Jakże aktualne i ważne to przesłanie, tym bardziej, że u naszych południowych sąsiadów nadal trwają działania wojenne. Wschodnia Ukraina się wykrwawia, a współczesny świat przygląda się temu bezradnie, sankcje, apele, wszystko to znaczy nic. My, Polacy dokładnie pamiętamy takie bezczynne przyglądanie się świata, gdy agresor najechał nasz kraj w 1939... Jak magicznie i wstrząsająco jednocześnie brzmiał wiersz Tadeusza Różewicza Palec na ustach... usta prawdysą zamkniętepalec na wargachmówi namże przyszedł czasna milczenienikt nie odpowiena pytanieco to jest prawdaten co wiedziałten co był prawdąodszedł Czy chodzi o Chrystusa, a może o Papieża Polaka?... Całość koncertu zakończyła Ave Maria według Ramiro Reala, zupełnie inna niż te, które wszyscy znamy. Było pięknie, pięknie i jeszcze raz pięknie. To na pewno zasługa wszystkich wykonawców, w znakomitym stopniu przyczyniła się do tego atmosfera miejsca, w którym koncert się odbył, ale to także ogromna zasługa publiczności, tych ponad 60 osób, które razem z nami postanowiły uczcić pamięć wybitnego Polaka. Szczególne podziękowania należą się księdzu proboszczowi Wojciechowi Ćwiąkale, który przyjął nas w kościele i umożliwił, aby właśnie ten koncert, odbył się w tym miejscu. V. Ozwały się pierwsze akordy Sonaty księżycowej i rozpoczęły się czary. Groński, który miał wyobraźnię poety i mocny dar zamieniania wrażeń w wizyę, przymknął oczy i począł ją wysnuwać z duszy. Oto blady promień wkrada się przez szczelinę i dotyka czoła śpiącego, jakby chciał zbudzić myśl, a potem ust, jakby chciał zbudzić słowo, a potem piersi, jakby chciał zbudzić serce. Ale strudzone ciało usnęło ciężkim snem, natomiast dusza wysuwa się z jego objęć, jak motyl z kokona i leci w przestwór. Noc jasna i cicha. W dole olchy majaczą w muślinowej mgle. Na leśnych polanach tańczą korowody nimf, którym faun przygrywa na flecie, a wokół stoją w koronach z rogów jelenie z płonącemi błękitnie oczyma. We wrzosach tlą się świętojańskie czerwie, wśród mchów fosforyzują muchomory, a z pod ich baldachów drobniuchne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś napróżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita. Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wązkie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnem świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów, wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nizko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna... A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wiecznym śniegu kładzie się światło miesiąca. Usnął i wiatr. Jak cicho, powietrznie, szeroko! Tu księżyc jedynym stróżem milczenia, a dusza ludzka jedyną żywą istnością. Wolna jak górski orzeł, oderwana od ciała, rozkochana w przestrzeni, w pustce, w milczeniu i w wyżynach — szczęśliwa i smutna jakimś zaziemskim smutkiem — roztopiona w ciszy — buja i krąży nad przepaściami, a potem leci znów dalej, cała oddana rozkoszy lotu i pędu... I góry znikły już pod nią, lecz teraz jakieś głosy podnoszą się i dolatują z dołu, jakby wołały ją ku sobie. To morze! — Ono jedno nie uśnie nigdy i bezsenne, ogromne, bije i bije falą o brzegi, niby niezmierne tętno życia. Jego potworne płuca wzdymają się i opadają wieczyście, a czasem jęczą w skardze na trud bez końca. Pogięta roztocz morska drga opalową łuską księżyca i srebrnemi taśmami gwiazd, a na tych rozjaśnionych szlakach widać w oddali, równie bezsenny jak samo morze — okręt z żaglami i z krwawem światłem w okrągłych oknach. Lecz ty, o duszo, lecisz wyżej i wyżej. Już ziemia została gdzieś na dnie przepaści, a ty przez lekkie jak puch, pierzaste chmurki, zabłąkane na wysokościach, przebijasz się w przestwór zalany blaskiem — pusty, chłodny. Tam kładziesz się na własnych skrzydłach i pławisz się w świetlistej nicości — wyżej i wyżej!... Teraz skrzą się i mienią nad tobą złotem i purpurą klejnoty niebios, a ty igrasz i kołyszesz się wśród niedosiężnych eterów, uciszona w sobie, wyzwolona z pyłu materyi — jakby za granicami czasu i przestrzeni, nawpół już w niebowzięta... Strop nieba coraz czarniejszy, a księżyc wielki jak świat, świeci coraz jaskrawiej. — Widać już blisko jego jaśniejące pola, poszarpane, dzikie, zjeżone szczytami gór, podziurawione czernią kraterów, głuche, mroźne, martwe... Tak unosi się w otchłaniach przestrzeni ten srebrny trupi tułacz, który oblatuje ziemię, jakby skazany wyrokiem bożym na wieczny pęd. Nad nim i wokoło bezmiar, którego nie ogarnie mdlejąca myśl. Nowe obozy gwiazd mrugają krwawo i sino niby dalekie ogniska. Słychać muzykę sfer. Wieczność owiewa tu już swem tchnieniem i przejmuje dreszcz zaświatowy. Wróć, rozbujany łabędziu, wróć, o duszo, wprzód nim cię porwą jakieś tajemnicze biegi i wiry i nim oderwą cię na wieki od ziemi. Wracasz z wyżyn wszechbytu, wykąpana w falach nieskończoności, czystsza i doskonalsza. Oto złożyłaś już skrzydła... Patrz: tam w głębi pod tobą znowu te puchy lekkich obłoków, które powitasz teraz, jak coś swojego i blizkiego. W dole ziemia. Widać już skrzące się ku księżycowi garby gór, u których stóp łka morze. A jeszcze niżej — znów mżą się omajaczone tumanem lasy, znów bielą się miasta o cichych wieżach i dachy uśpionych wiosek. Noc blednie. Na łęgach koniuchowie rozpalili ognie i grają na piszczałkach... Koguty pieją... Świta! świta!... Tak widział i myślał Groński. Dźwięki ucichły wreszcie i nastało milczenie. Panna Marynia stała przy fortepianie z twarzą zawsze jednako pogodną, ale jakby zbudzoną ze snu. Stary rejent Dzwonkowski siedział przez chwilę ze spuszczoną głową, poruszając bezzębnemi szczękami, następnie wstał, a gdy dziewczyna złożyła obok klawiatury skrzypce, ucałował zapalczywie jej ręce, poczem jął rzucać wyzywającym wzrokiem na obecnych, jakby szukając tego, ktoby się ośmielił zaprotestować przeciw tej oznace hołdu, albo uważać ją za rzecz zbyteczną. Nie protestował jednak nikt, albowiem, pod urokiem tej muzyki, stało się ze słuchającymi to, co się staje z ludźmi zawsze, gdy obwieje ich tchnienie prawdziwego geniuszu. Jak czasem we śnie zdaje się człowiekowi, że, odepchnąwszy się nogą od ziemi, może potem długo zataczać koła w powietrzu, tak i ich ciała stały się jakby lżejsze, mniej materyalne, jakby pozbawione tych ciężkich i grubych pierwiastków, które przytwierdzają je do ziemi. Nerwy uczyniły się wrażliwsze i subtelniejsze, a dusze bardziej lotne, bliższe tej jakiejś granicy, za którą rozpoczyna się wieczność. Było to poczucie nieświadome, po przejściu którego codzienne życie miało ich ogarnąć i sprowadzić znów na dół, ale podczas tej chwilowej egzaltacyi zbudziły się w nich nieznane im samym władze chwytania, pojmowania i odczuwania piękności i wogóle takich rzeczy, których w zwykłym nastroju nie odczuwali — i nie wiedzieli, że mogą je odczuwać. Wpływowi temu nie oparł się, mimo wszelkich uprzedzeń, nawet i niedoszły medyk, Laskowicz. Z chwilą, w której panna Marynia stanęła do gry, począł jej się ze swego mrocznego kąta w salonie przypatrywać — i badać jej postać jak anatom. Czuł, że jest w tem coś brutalnego, ale takie stanowisko sprawiało mu właśnie zadowolenie, jako odpowiednie dla badacza i dla człowieka jego przekonań. Jął w siebie wmawiać, że ta panna, z tak zwanej wyższej sfery, jest dla niego tylko objektem, który rozpatruje, tak, jakby rozpatrywał trupa w prosektoryum. Więc, gdy przy strojeniu skrzypców schylała głowę, wymieniał sobie w duchu po łacinie nazwy jej kości ciemieniowych, odpychając myśl, która mimowoli cisnęła mu się do głowy, że jest to jednak nadzwyczaj szlachetna czaszka. Następnie, w pierwszych chwilach po rozpoczęciu koncertu, zajął się nomenklaturą muskułów jej rąk, ramion, piersi, nóg rysujących się pod suknią i całej postawy. Ponieważ jednak był nie tylko studentem medycyny i socyalistą, ale i młodym człowiekiem, przeto ten przegląd anatomiczny skończył się niespodziewanym wnioskiem, że to jest niedość jeszcze rozwinięta, ale nadzwyczaj ładna i ponętna dziewczyna, podobna do wiosennego kwiatu. Od tej chwili począł jej do pewnego stopnia przebaczać przynależność do sfer żyjących »z krzywdy proletaryatu« — i nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby, w następstwie jakiś niesłychanych społecznych przewrotów, taka, »święta laleczka« znalazła się na jego łasce i niełasce, to taki stan rzeczy przyniósłby mu niewysłowioną dziką rozkosz. Ale gdy Beethoven położył mu rękę na głowie, rozbudziły się jednak i w nim lepsze i wyższe uczucia. Widział ściągające się podczas gry usta i brwi panienki i jął przypuszczać, że »ona jednak coś czuje«. Skutkiem tego niechęć ku niej poczęła w nim topnieć jeszcze bardziej, albowiem, jakkolwiek zwolna i z trudem — nawpół uświadamiał w sobie, nawpół zgadywał, że to są nie tylko ręce, ale i dusza grająca. Nie posiadał dość kultury, by muzyka przemówiła do niego, tak, jak, naprzykład, do Grońskiego, zrodziło się w nim wszelako jakieś głuche poczucie, że to jest coś takiego, jak powietrze, którem wszystkie piersi mogą oddychać, bez względu na to, czy kochają, czy nienawidzą. I obejmowało go pewne zdziwienie na myśl, że są rzeczy, leżące ponad rojowiskiem ludzkich namiętności. W końcu tak dalece utożsamił muzykę z postacią grającej dziewczyny, że gdy stary rejent, po skończonym koncercie, ucałował jej ręce — prawie że miał ochotę uczynić to samo. A tymczasem Władysław Krzycki mówił do panny Anney: — Jak Jastrząb Jastrzębiem, jeszcze takiej muzyki nikt tu nie słyszał. Nie jestem znawcą, ale przyznaję, że to mnie wzięło. Przytem, choć bywam dość często w mieście, tak się jakoś składało, żem nigdy nie widział grającej na skrzypcach kobiety. A to takie ładne. Mam teraz wrażenie, że na skrzypcach powinny grywać tylko kobiety. — Ma się takie wrażenie, gdy się widzi grającą Marynię. — Zapewne. Zaczynam nawet rozumieć pana Grońskiego... Bo przecie pani wie, że to jego adoracya. — Największa w świecie. — I moja i wszystkich, którzy ją znają — a będzie wkrótce i pańska. — Nie przeczę, że będzie, tylko nie wiem, czy największa. Nastała chwilowa przerwa w rozmowie, poczem Krzycki, nie chcąc, by panna Anney wzięła jego słowa za niewczesny komplement, dodał: — W każdym razie winienem jej wdzięczność za muzykę trochę inną niż ta, której na wiosnę i w lato co wieczór słuchamy. — Jakaż to muzyka? — Od mroku do wschodu księżyca orkiestra żabia, a potem koncert słowiczy, którego zresztą zwykle nie słyszę, bo po dziennej robocie śpię kamiennym snem. Żabia kapela już rozpoczęła. To ma też swój urok. Jeśli pani chce posłuchać, wyjdźmy na werandę. Wieczór jest tak prawie ciepły, jak w lato. Panna Anney wstała i wyszli na werandę, z której służba, która poprzednio przysłuchiwała się pod oknami grze panny Maryni, już się rozeszła — i tylko w dali bielały przesłonięte mrokiem kwitnące jaśminy. Od stawu dochodziło rechotanie rzeszy żab senne, a zarazem podobne do chóralnej modlitwy. Panna Anney wsłuchiwała się przez chwilę w te głosy, poczem rzekła: — Tak — to ma też swój urok, a zwłaszcza w taką noc. — Czy w Anglii często bywają podobne? — Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do któregoby nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast. — Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską? — Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej. — Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona. — Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney. Poczem, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu. — Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła. — To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota. — Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek? — To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę. — Dlaczego? — Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a powtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał. — Cóż pan wymyślił? — Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przytem prawda, bo tam się sowy śmieją. — Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze. — Dlaczego? — Dla większego wrażenia. — A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. — Ludzie się tego więcej boją. — I nikt tam nie zagląda? — Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkiemi oczyma... Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że, powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tem, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił się młodej Angielce jak jakiś prowincyonalny samochwał, który daje do zrozumienia, że nieraz potrzebował szukać rozmaitych kryjówek. Więc, chcąc zatrzeć złe wrażenie, dodał prędko: — Będąc studentem, pisałem wiersze i dlatego szukałem samotności, ale teraz to przeszło. — To zwykle przechodzi — odpowiedziała panna Anney. I zwróciła się ku drzwiom salonu, ale bez zbytniego pośpiechu, jakby chcąc okazać Krzyckiemu, że przyjmuje za dobrą monetę jego objaśnienie i że odwrót jej nie jest żadną manifestacyą. Krzycki pozostał przez chwilę — zły na siebie, a jeszcze więcej na pannę Anney, a to właśnie dlatego, że nietakt popełnił tylko on, i że nie mógł jej nic zarzucić. »W każdym razie (mówił sobie) to jakoś dyablo domyślna purytanka«... I począł powtarzać z pewną urazą jej ostatnie słowa: »To zwykle przechodzi«... — Czyli (myślał) chciała mi dać do zrozumienia, że z takiej mąki, jaka jest we mnie, nikt nie wypiecze poety. Może być — i ja sam wiem o tem najlepiej, ale nie potrzebuję, żeby mi to kto potwierdzał. Pod wpływem tych myśli wrócił do salonu w niezupełnie dobrym humorze, ale tam obowiązki gospodarza odwołały go od kuzynek i tego wieczora nie rozmawiał więcej z panną Anney. poniedziałek, 5 stycznia 2015 Łódź wikingów. Zobaczcie jak wyglądają prace przy budowie łodzi wikingów. Niesamowita ilość pracy ludzkich rąk. Okręt budowany zgodnie ze starą tradycją norweską z uzyskanych materiałów archeologicznych i literatury skandynawskiej. Autor: Unknown o 07:45 2 komentarze: Anonimowy5 stycznia 2015 08:46Wiadomo, pracy i potu od groma... Pomyslec ze kiedys nie mieli suwnic elektrycznych, wiertarek, pił spalinowych. Tak czy inaczej stycznia 2015 11:54Jestem pod wrażeniem... duże wow!OdpowiedzUsuńOdpowiedziOdpowiedzDodaj komentarzWczytaj więcej... Nowszy post Starszy post Strona główna Subskrybuj: Komentarze do posta (Atom) Grażyna Coraz to ciemniej, wiatr północny chłodzi, Na dole tuman, a miesiąc wysoko Pośród krążącej czarnych chmur powodzi We mgle niecałe pokazował oko; I świat był na kształt gmachu sklepionego, A niebo na kształt sklepu ruchomego, Księżyc jak okno, którędy dzień schodzi. Zamek na barkach nowogródzkiej góry Od miesięcznego brał pozłotę blasku, Po wałach z darni i po sinym piasku Olbrzymim słupem łamał się cień bury, Spadając w fosę, gdzie wśród wiecznych cieśni Dyszała woda spod zielonych pleśni. Miasto już spało, w zamku ognie zgasły, Tylko po wałach i po basztach straże Powtarzanymi płoszą senność hasły; Wtem się coś z dala na polu ukaże, Jakowiś ludzie biegą tu po błoniach, A gałąź cieniu za każdym się czerni, A biegą prędko, muszą być na koniach; A świecą mocno, muszą być pancerni. Zarżały konie, zagrzmiała podkowa: Trzej to rycerze jadą wzdłuż parowa, Zjechali, stają, a pierwszy z rycerzy Krzyknie, i w trąbkę mosiężną uderzy. Uderzył potem raz drugi i trzeci, Strażnik mu z baszty rogiem odpowiada; Brzękły wrzeciądze, pochodnia zaświeci I most zwodzony z łoskotem opada. Na tętent koni zbiegli się strażnicy, Chcąc bliżej poznać i męże, i stroje. Pierwszy mąż jechał w zupełnej zbroicy, Jaką zwykł Niemiec przywdziewać na boje; I krzyż miał czarny na białej kapicy, I krzyż na piersiach u złotej petlicy, Trąbkę na plecach, kopiją u toku, Różaniec w pasie i szablę u boku. Poznali męża Litwini z tych znaków; Więc cicho jeden do drugiego szepce: «To jakiś urwisz od psiarni Krzyżaków; Tuczny, bo pruską krew codziennie chłepce. O, gdyby nie był nikt tu więcej z warty, Zaraz by w bagnie skąpał się ten plucha, Aż pod most pięścią zgiąłbym łeb zadarty!…» Tak oni mówią; on niby nie słucha, Lecz musiał słyszeć, bo się bardzo zdumiał, A chociaż Niemiec, głos ludzki rozumiał. «Książę jest w zamku?» — «Jest; lecz o tej porze Bardzoście wasze poselstwo spóźnili; Dziś nie możecie stawić się we dworze, Chyba na jutro». — «Jutro? Ani chwili! Zaraz, natychmiast, choć w spóźnioną porę, Litaworowi o posłach donieście; Niebezpieczeństwo na mą głowę biorę, A wy dla znaku pierścień tylko weźcie, Nie trzeba więcej: skoro ujrzy godło, Pozna, kto jestem i co nas przywiodło». Cichość dokoła, zamek we śnie leży: Co za dziw? Północ, jesienią noc długa… Za cóż dotychczas w Litawora wieży Lampa jak gwiazdka między kratą mruga? Wszak dziś powrócił, jeździł w kraj daleki: Snu potrzebują troskliwe powieki. On przecie nie śpi. Posłano na zwiady: Nie śpi. Lecz żaden z pałacowej straży, Ani z dworzanów, ani z panów rady, Do progu jego zbliżyć się nie waży. Daremnie poseł i grozi, i prosi: Groźba i prośba na nic się nie przyda; Kazano wreszcie obudzić Rymwida. On wolę pańską nosi i odnosi, On głową w radzie, prawą ręką w boju, Jego nazywa książę drugim sobą: W obozie, w zamku, jemu każdą dobą Wstęp do pańskiego otwarty pokoju. W pokoju ciemno, i tylko od stoła Kaganiec światłem konającem płonął. Litawor chodził po gmachu dokoła, A potem stanął i w myślach utonął. Słucha, co Rymwid o Niemcach powiada; Ale mu na to nic nie odpowiada; To się rumieni, to wzdycha, to blednie, Wydając twarzą troski niepowszednie. Poszedł ku lampie, żeby ją poprawił; Wrzkomo poprawia, a do głębi ciśnie: Wcisnął nareszcie i całkiem zadławił… Nie wiem, przypadkiem czyli też umyślnie. Snadź, że poskromić nie mógł wnętrznej wrzawy, I w pogodniejsze wystroić się lice; A jednak nie chciał, by sługa z postawy Zgadnął pańskiego serca tajemnice. Znowu komnatę obchodzi dokoła; Lecz kiedy okna kratowane mijał, Widna przy blasku miesięcznego koła, Co się przez szyby i kraty przebijał, Widna posępność zmarszczonego czoła, Przycięte usta, oczu błyskawica I surowego zagorzałość lica. Potem w róg gmachu zwraca się z pośpiechem, Każe podwoje zamknąć Rymwidowi. Siadł i z kłamliwą spokojnością mówi, Szyderskim mowę zaprawując śmiechem: «Wszak mi sam z Wilna przywiozłeś, Rymwidzie, Że Witołd, pan nasz możny i łaskawy, Miał mię podwyższyć książęciem na Lidzie I spadłe dla mnie po żonie dzierżawy, Jak swoję własność lub zdobycze cudze, Litaworowi podarował słudze?…» «To prawda, książę…» «My więc po te dary, Jako przystało, wystąpimy godnie. Każ wynieść na dwór książęce sztandary, Zapalić w zamku ognie i pochodnie: Gdzie są trębacze? Niechaj o północy Zjadą na miasto i stanąwszy w rynku, Na cztery wiatry trąbią z całej mocy, A póty będą trąbić bez spoczynku, Póki się wszystko rycerstwo rozbudzi. Niech każdy piersi zbroją ubezpiecza, Nasadzi groty i pociągnie miecza. Zgotować żywność dla koni i ludzi: Każdemu z mężów zgotuje niewiasta, Ile zjeść można od ranka do zmroku. Czyj koń na paszy, sprowadzić do miasta, Nakarmić i wziąć na drogę obroku. A skoro słońce z szczorsowskiej granicy Pierwszym promieniem grób Mendoga draśnie, Wszyscy staniecie na Lidzkiej ulicy. Czekać mię rzeźwo, zbrojno i zapaśnie». Tak mówi książę. Wprawdzie jego mowa Zaleca zwykłe do drogi przybory: Lecz za co nagle i niezwykłej pory? Dlaczego postać była tak surowa? A kiedy mówił, choć gwałtowne słowa Biegą, że jedno drugiego nie ścignie: Zda się, jakoby wyszła ich połowa, A reszta w piersiach przytłumiona stygnie. Ta postać coś mi niedobrego wróży, I głos ten myśli spokojnej nie służy. Umilkł Litawor; zdało się, że czeka, Aż Rymwid z wziętym odejdzie rozkazem. I Rymwid milczy, a odejście zwleka: Bo to, co słyszał i co widział razem, Kiedy stosuje i waży w rozumie, Z lekkich słów ciężką rzecz odgadnąć umie. Ale cóż pocznie? Zna, że książę młody Namowom cudzym mało daje ucha, I, nie lubiący w długie brnąć wywody, Zamiary knuje w swojej głębi ducha; A skoro uknuł, nie dba na przeszkody I hamowany tym srożej wybucha. Lecz Rymwid, jako wierna panu rada I zacny rycerz w litewskim narodzie, Zapewne hańbie niemałej podpada, Gdzie by powszechnej nie zabieżał szkodzie. Milczeć czy radzić? Na dwoje myśl dzieli; Waha się, w końcu na drugie ośmieli. «Panie, gdziekolwiek chęci twoje godzą, Nigdyć na ludziach i koniach nie zbędzie: Wskaż tylko drogę, my za twoją wodzą, Nie patrząc kędy, gotowi iść wszędzie; I Rymwid pewnie nie przyjdzie ostatni. Ale, o panie, na różnym miej względzie Pospólstwo ślepe, twoich rąk narzędzie, I mężów, którzy na coś więcej zdatni. Bo i twój ojciec, choć lubił sam z siebie Wyciągać skrycie przyszłych dzieł osnowy: Jednak nim gminne miecze ku potrzebie, Wprzódy ku radzie mądre wzywał głowy; Kędym ja nieraz z wolnym zdaniem siadał, A com umyślił, śmiało wypowiadał. Więc i dziś, wybacz, jeśli w szczerym głosie Zeznam, co serce ustom przekazało. Długo ja żyłem, i na siwym włosie Dźwigam i czasów, i czynów niemało; Przedsię dziś widzę, oby nie ze szkodą! Rzecz dla nas starych niezwykłą i młodą. Jeżeli prawda, że na Lidzkie państwo Ciągniesz do twojej należące właści, Ten pochód skory coś na kształt napaści Zrazi i nowe, i dawne poddaństwo; Ci, jak zwycięzcy, czekają zdobyczy, Tamci kajdanów, jak lud niewolniczy. Zaraz po kraju wieść ziarna rozsypie, Ucho je gminne chwyta i przesadza; Skąd w końcu gorzki owoc się wyradza, Co truje zgodę i co sławę szczypie. Okrzykną zaraz, żeś chciwy łupieży, Wdarł się na państwo, któreć nie należy. Inaczej cale po dawnym zwyczaju Litewskie niegdyś stąpały książęta, Niosąc stolicę do własnego kraju; Tych książąt dobrze wiek mój zapamięta. I jeśli zechcesz iść po starym trybie: Spuszczaj się na mnie, w niczym nie uchybię. Naprzód rycerstwo obeślemy wszędy: I tych, co w mieście zostali się bliscy, I co na wiejskie powrócili grzędy, Mają na zamek zgromadzić się wszyscy; Więc krewne pany, więc starsze urzędy, Ku bezpieczeństwu a większej ozdobie, Z sowitym pocztem niech staną przy tobie. Co nim dokonasz, ja mogę tymczasem Wyruszyć jutro, lub pojutrze z rana, Ze służbą, z świętą osobą kapłana, Tudzież z potrzebnym do uczty zapasem: Aby się wszystko złatwiło na przodzie, A na źwierzynie nie brakło i miodzie. Nie tylko bowiem sam naród prostaczy, Lecz i starszyzna za łakocią goni; A widząc zrazu pańskiej hojność dłoni, Dobrze stąd sobie na przyszłość tłumaczy. Tak zawżdy było w Litwie i na Żmudzi: Jeśli nie wierzysz, pytaj starych ludzi». Skończył, podchodzi ku oknom i doda: «Wietrzno, niepewna na jutro pogoda. Jakiegoś widzę rumaka przy wieży, A tuż i rycerz oparty na łęku, Drudzy dwaj chodzą, konie wodząc w ręku Posły niemieckie — poznałem z odzieży. Czy ich zawołać? Czyli niech na dole Przez usta sługi odbiorą twą wolę?». To mówiąc, okno przymknięte zaszczepił, Niby niechcący, i patrzył i gadał: Ale umyślnie pytanie uczepił, By coś o posłach niemieckich wybadał. Na to mu prędko Litawor odpowie: «Jeżeli kiedy wychodzę po radę Do cudzych, własnej nie ufając głowie, Zawżdy twe zdanie na początku kładę: Boś zewsząd godzien mojej czci i wiary, Jak w polu młody, tak na radzie stary. Więc choć nie lubię, by dzieł przyszłych końce, Lada czyjemu widne były oku… Zamiar wylęgły w myślenia pomroku Źle jest przed czasem wykazać na słońce. Niechaj rzecz cała, dokonania bliska, Jak piorun wprzódy zabija, niż błyska… Przetoż ja krótko pytanie odbywam: Kiedy? Dziś, jutro. Gdzie? Na Żmudź, do Rusi». «To być nie może!» — «Będzie i być musi!… Lecz dzisiaj tobie głąb serca rozkrywam. Dlategom kazał do konia i zbroi, Dlatego nagle i orężnie godzę: Bo wiem Witołda, że z wojskami stoi, Gotowy wstręty czynić mi po drodze; A może na to chciał do Lidy zwabić, By zwabionego pojmać albo zabić. Ale ja z mistrzem pruskiego Zakonu Tajemne zaraz związałem przymierze, Aby mi swoje dał w pomoc rycerze; Za co w nagrodę ustąpię część plonu. Jeśli, jak słyszę, przybyli posłowie, Znać, żem na jego niezwiedziony słowie. Wprzód więc nim zajdą siedmiorakie gwiazdy, Ruszymy przydać ku litewskiej sile Niemców pancernej trzy tysiące jazdy I pieszych knechtów we dwójnasób tyle… Będąc u mistrza, sam sobie wybrałem, Jakie ma przysłać rumaki i chłopy, Od wszystkich naszych ogromniejsze ciałem, Żelazem kute od głowy do stopy; Wiesz, jako dzielnie brzeszczotami sieką I dzidą srożsi od naszych daleko. Knecht zasię każdy ma żelazną żmiję Którą ołowiem i sadzą utuczy, Potem, ku wrogom nawracając szyję, Podrażni iskrą: wnet paszcza zahuczy Ogniem i gromem, zrani lub zabije Kogo jej strzelca trafny wzrok poruczy. Od takiej broni niegdyś obalony Pradziad Gedymin na szańcach Wielony. Wszystko gotowo. Tajemnymi drogi, Jutro, gdy Witołd w zaufaniu zbytniem Na Lidzie słabe zostawił załogi, Wpadniem, podpalim, zabierzem i wytniem». Rymwid, niezwykłą rażony nowiną, Stał pewien dziwu, nieprzytomny sobie; Przegląda burzę, myśli o sposobie; Skłócone myśli jedne w drugich giną. Ale rzecz nagła, próżno zwlekać zdanie, Z gniewem i żalem zawoła: «O panie! Bogdajbym nigdy nie dożył tej pory: Brat przeciw bratu ma podnosić dłonie! Wczora wyszczerbił na Niemcach topory, Dziś ma je ostrzyć ku Niemców obronie? Zła jest niezgoda, ale gorszą zgodą Chcesz nas pojednać: raczej ogień z wodą! Zdarza się wprawdzie, że sąsiad sąsiada, Z którym nieprzyjaźń toczył od lat wielu, Uściska wreszcie, gniewne serce składa, Jeden drugiego zowiąc: przyjacielu; Że bardziej jeszcze niźli złe sąsiady, Gniewne na siebie Litwiny i Lachy Często u wspólnej pijają biesiady, Snu używają pod jednymi dachy I miecze łączą ku wspólnej potrzebie; A jeszcze bardziej nad litewskie męże I nad Polaki zawziętsi na siebie Od wieku wieków są ludzie i węże: A przecież, jeśli do domowych progów Wąż zaproszony gościem od człowieka, Jeśli dla chwały nieśmiertelnych bogów Litwin mu chleba nie skąpi i mleka, Wtenczas gad swojski pełznie w jego ręce, Społem wieczerza, z jednych kubków pija I nieraz senne piersi niemowlęce Mosiężnym wiankiem bez szkody obwija. Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze Nikt ni gościną, ni prośbą, ni dary!… Małoż Prusaki i Mazowsza cary, Ziem, ludzi, złota wepchnęli mu w paszcze? On, wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele, Na resztę naszę rozdziera gardziele. Spólna moc tylko zdoła nas ocalić! Darmo hordami ciągniemy co roku Burzyć ich twierdze i mieściny palić: Przebrzydły Zakon, podobny do smoku, Jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro, I ten ucięty rośnie w dziesięcioro — Wszystkie utnijmy!… Na próżno się trudzi, Kto naszych szczerze chce godzić z Krzyżaki: Bo czy to z kniaziów, czyli z prostych ludzi, Na Litwie całej nie znajdzie się taki, Co by ich nie znał chytrości i dumy, Nie stronił od nich jak od krymskiej dżumy; Co by nie wolał stokroć, od ich broni Raczej śmierć w polu, niźli pomoc zyskać, Raczej żelazo rozpalone w dłoni Niźli krzyżacką prawicę uściskać! Lecz Witołd grozi?… Czyż bez obcych mieczy Już nie zdołamy rozeprzeć się w polu? Albo czy do tych kresów zaszły rzeczy, Iż domowego naszych zwad kąkolu Nie zdoła wyrwać dłoń bratniej przyjaźni, Oręż dla cudzej zachowując kaźni?… Skądże masz pewność, że słuszna twa skarga, Że Witołd znowu stawiąc się upornie Zdrady napina i umowy targa? Posłuchaj… szlij mnie do niego powtórnie…, Wznowim umowę…» «Dość tego, Rymwidzie. Znane mi dobrze Witołda umowy: Wczora mu taki wiatr zawiał do głowy, Dzisiaj nań znowu co innego przyjdzie. Wczora ufałem książęcemu słowu, Że sobie Lidę w dziedzictwo zabiorę; Dziś Witołd uknuł coś różnego znowu: Na gwałt swobodną wyśledziwszy porę, Gdy się do domów rozjechali moi, A on u Wilna obozami stoi, Dziś oznajmuje, jakoby Lidzianie Za swego pana słuchać mię nie chcieli; Więc Witołd Lidę dla siebie wydzieli, Mnie zaś w nagrodę inny kraj dostanie — Pewnie Ruś gołą lub bagna Warega! Bo tam wskazana jest siedziba nasza, Tam Witołd braci i krewnych wypłasza, A świętą Litwę sam jeden zalega! Patrz, jak uradził! A wie, na co radzić: Bo w jedno bije, chociaż różną drogą; Chciałby się jeden nad wszystkich posadzić I sobie równych cisnąć pod swą nogą. Przebóg! Czyż nie dość, że Witołda buta Na koniu wiecznie trzyma całą Litwę? Pierś nasza wiecznie do zbroi przykuta, Szyszaki już nam przyrosły do czoła; Z łupów po łupy i z bitwy na bitwę, Świat jako wielki zbiegliśmy dokoła: To na Krzyżactwo, to znowu przez Tatry Na Polski pięknie zbudowanej sioła, Stamtąd po stepach żeglujące z wiatry Goniąc błędnego obozy Mogoła. A cośmy skarbu z zamków wyłamali I co żywego szablica nie dotnie, Głód nie dogryzie, ogień nie dopali: Jemu znosimy, spędzamy ochotnie. Na trudach naszych w potęgę urasta; Od Fińskich zatok po Chazarów morze Wszystkie pod siebie zagarnął już miasta; Sam w jakiem mieście! w jakim siedzi dworze! Widziałem pysznych Krzyżaków warownie, Na które Prusak nie spojrzy bez strachu: A przecież mniejsze od Witołda gmachu, Co jest na Wilnie lub trockiem jeziorze! Widziałem piękną dolinę przy Kownie, Kędy rusałek dłoń wiosną i latem Ściele murawę, kraśnym dzierzga kwiatem; Jest to dolina najpiękniejsza w świecie… Lecz któż by wierzył? U syna Kiejstuta, W pałacu świeższa murawa i kwiecie: Takim podłoga kobiercem osnuta, Takie po ścianach rozwisłe bisiory, Z liściem ze srebra i kwieciem ze złota: Nad dzieło bogiń, nad smug różnowzory Cudniejsza branek lechickich robota… W kratach u niego szklanne okienice, Przywoźne kędyś aż od ziemi końca, Błyszczą jak polskich rycerzy zbroice, Albo jak Niemen, przed oczyma słońca Spod śniegu zimne gdy odsłoni lice. A ja — com zyskał za rany i znoje? Com zyskał, że od maleńkiego wieku Z pieluchów zaraz przewiniony w zbroje, Książę jak Tatar żył o końskim mleku?… Cały dzień konno, w wieczór końska grzywa Poduszką moją, przy niej noc wystoję, A rankiem znowu trąba na koń wzywa… Że wtenczas, kiedy moi rówiennicy, Jeżdżąc na kijach, szablami z łuczywa Bezpiecznie sobie grali po ulicy, By siwą matkę lub dziecinną siostrę Zabawić wojny kłamanej obrazem: Wtenczas z Tatary jam gonił na ostre Lub wręcz z Polaki ścinał się żelazem! Przecież me państwa, od Erdwiłła czasu, I piędzią szerzej ziemi nie zaległy!… Patrz na te mury z dębowego lasu I na ten pałac mój z czerwonej cegły; Pójdź przez komnaty pradziadów siedliska: Gdzie szklanne kuple? Gdzie kruszcowe łupy? Miasto blach złotych, mokry kamień błyska; Miasto kobierców śniade mchu skorupy! Cóżem chciał wynieść z ognia i kurzawy? Państwa czy skarby? Nie; nic — kromia sławy! Ale i sławą wszystkim ponad głowę Witołd podleciał: Witołd wszystkich gasi! Jego, jakoby drugiego Mindowę, Na ucztach wielbią wajdeloci nasi; Jego na strunach i na wieszczym rymie Do potomnego wysyłają blasku: Nasze śród gminu kto wypatrzy imię? Kto podjąć raczy z niepamięci piasku?… Przecież nie zajrzym. Niech walczy, niech gromi, Niechaj się w imię i skarby bogaci: Tylko — niech zęba chciwego poskromi, Od swych ojczyców, od ziemie swej braci! Czyż dawno w środku pokoju i zgody Gwałtem litewska wstrząśniona stolica? Czyż dawno Witołd kniaziów wielkich grody Naszedł i z tronu zmiótł Olgierdowica I sam owładał? A tak lubi władać, By jego poseł, jak Krywejty goniec, Książąt podwyższał albo zmuszał spadać!… O! czas, że temu położymy koniec; Czas, że po sobie jeździć nie dozwolim!… Póki młodego w piersiach żywię ducha, Póki żelazo ręki zdrowej słucha, Dopóki koń mój ze skrzydłem sokolim, Com z łupów krymskich jednego wziął sobie, Jakiemu równy dany tobie drugi, A jeszcze dziesięć rże przy moim żłobie, Którymi wierne poobdzielam sługi… Dopóki koń mój… póki szabla moja…» Tu mu gniew słowa i tchnienie zatłoczył. Umilkł, lecz chrzęstem ozwała się zbroja; Znać, że się wzdrygnął i z miejsca wyskoczył. Jakiż to płomień nad głową mu błysnął? Jak oderwana gwiazda przez niebiosa Spada, z długiego żary trzęsąc włosa: Tak on brzeszczotem koło stropu cisnął I siekł w podłogę; od tęgiego razu Rzęsiste iskry sypnęły się z głazu. Znowu ich głuche obeszło milczenie, Znowu rzekł książę: «Dosyć próżnej mowy. Oto noc prawie dochodzi połowy, Wkrótce usłyszym drugich kurów pienie: Wiesz, com rozkazał; bądźcie w pogotowiu, Ja legnę, może duch troskliwy spocznie I ciało trochę pokrzepię na zdrowiu, Bom trzy dni nie spał. Teraz jeszcze mrocznie; Lecz dziś zapełnia księżyc rogi nowiu, Świt będzie widny: ruszymy niezwłocznie, Synom Kiejstuta w Lidzie zostawimy, Godne dziedzictwo — popioły i dymy!». To powiedziawszy, usiadł i w dłoń klasnął. Skoczyli słudzy, kazał zwlekać szaty I legł, nie na to może, aby zasnął, Lecz aby Rymwid miał się precz z komnaty. I on, gdy widzi, iżby nic nie sprawił, Ani co mówił, ani dłużej bawił, Poszedł, a jako znał powinność sługi, Wytrąbił ukaz, rycerstwo zgromadził, Potem do zamku wrócił się raz drugi. Po cóż? Czy żeby znowu z panem radził? Nie. W inną stronę wiódł on kroki swoje: Na lewe skrzydło zamkowej budowy, Gdzie ku stolicy spadał most zwodowy, Szedł krużgankami przed księżnej podwoje. Była naonczas książęciu zamężną Córa na Lidzie możnego dziedzica, Z cór nadniemeńskich pierwsza krasawica, Zwana Grażyną, czyli piękną księżną, A chociaż wiekiem od młodej jutrzenki Pod lat niewieścich schodziła południe, Oboje: dziewki i matrony wdzięki Na jednym licu zespoliła cudnie. Powagą zdziwi, a świeżością znęca: Zda się, że lato oglądasz przy wiośnie; Że kwiat młodego nie stracił rumieńca, A razem owoc wnet pełni dorośnie. Nie tylko licem nikt jej nie mógł sprostać: Ona się jedna w dworze całym szczyci, Że bohaterską Litawora postać Wzrostem wysmukłej dorówna kibici. Książęca para, kiedy ją okoli Służebne grono, jak w poziomym lesie Sąsiednia para dorodnych topoli, Nad wszystkich głowę wystrzeloną niesie. Twarzą podobna i równa z postawy, Sercem też całym wydawała męża. Igłę, wrzeciono, niewieście zabawy Gardząc, twardego imała oręża; Często, myśliwa, na żmudzkim rumaku W szorstkim ze skóry niedźwiedziej kirysie Spiąwszy na czole białe szpony rysie, Pośród strzelczego hasała orszaku; Z pociechą męża nieraz w tym ubiorze Wracając z pola oczy myli gminne, Nieraz od służby zwiedzionej na dworze, Odbiera hołdy książęciu powinne. Tak zjednoczona zabawą i trudem. Osłoda smutku, wspólniczka wesela, Nie tylko łoże i serce podziela, Lecz myśli jego i władzę nad ludem. Wojny i sądy, i tajne układy, Częstokroć od jej zależały rady, Acz innym rzecz ta nie była świadoma: Bo księżna, wyższa nad żon prostych rzędy, Które zbyt rade, że panują doma, Chciałyby z tym się popisywać wszędy, Owszem, cudzemu pilnie kryła oku, Z jaką potęgą w sercu męża władnie; Nawet baczniejsi i bliżsi jej boku Nieprędko mogli zbadać i niesnadnie. Mimo to Rymwid mądry odgadywał, Gdzie mu jedyne pozostało wsparcie: Szedł więc i księżnej wynurzył otwarcie Wszystko, co widział i co przewidywał, Jaka stąd dawnym zwyczajom obraza, Książęciu hańba, narodowi skaza. Mocno Grażynę wieść nowa uderzy; Lecz panią swojej będąca postaci, Udaje wrzkomo, iż temu nie wierzy, Pokoju w głosie i twarzy nie traci; «Nie wiem ja — rzekła — czyli nad rycerzy, Więcej u pana słowo niewiast płaci; To wiem, że sobie sam radzi roztropnie, Wiem jeszcze lepiej, co uradzi, dopnie. Wreszcie, jeżeli nagła gniewu flaga Doczesną burzę w sercu jego wzbudzi, Jeśli niekiedy, lotem młodych ludzi, Chęć swą nad słuszność lub nad możność wzmaga: Zostawmy, niech czas i cicha uwaga Rozjaśni myśli, zapały przystudzi, Pierzchliwe słowa niepamięć zagrzebie; Tymczasem drugich nie trwóżmy i siebie». «Wybaczaj, księżno! O, nie są to słowa, Co z ust w gorącej pryskają godzinie, Których zagasłych pamięć nie dochowa; Nie jest to zamiar, który w plątaninie Chęci niewczesnych rodzi myśl jałowa, Który jako dym zamroczy i zginie: Te iskry znaczą wielki pożar w duchu, Ten dym strasznego zwiastunem wybuchu! Nie dzisiaj jestem przy pańskiej osobie, Od lat dwunastu znał mię wiernym sługą: Przecież na pamięć nie przywiodę sobie, By ze mną mówił tak szczerze, tak długo. Odkładać próżno; co rozkazał, zrobię, Bo już rozkazał, bym przed gwiazdą drugą Zgromadził wojska nad grób Peresieka, Noc będzie widna, droga niedaleka». «Co słyszę, jutro? biada mojej głowie! Nie chcę, ażeby po Litwie gadano, Że brat na bratnie następował zdrowie, Wziął gardło lub dał za Grażyny wiano! Pójdę i w pierwszej z książęciem rozmowie… Owszem, dziś idę, chocia już nierano. Wprzód niźli nocą świt opędzi rosę, Tuszę, iż dobrą odpowiedź przyniosę». Żegnają siebie po tym rozhoworze, A w jedno miejsce dążyli oboje. Księżna, i chwili nie bawiąc w komorze, Śpieszy w gmach pański przez tajne pokoje; Rymwid, nie bawiąc i chwili na dworze, Śpieszy krużgankiem i w pańskie podwoje Że nie śmiał wstąpić, na progu usiada, Szczeliną patrzy i ucha dokłada. Niedługo czekał. Klamka zaszeleści, Z ubocznych progów mignie postać w bieli. «Kto?» — woła książę, zerwał się z pościeli — «Kto?» — «Ja» — odpowie znany głos niewieści. Potem coś dłużej rozmawiać zaczęli. A chociaż Rymwid domyślał się treści, Głosu nie złowić: bo w echo wplątany, Połknęło miejsce lub odbiły ściany. Rozmowa coraz żwawsza i zmieszana, Coraz wolniała, coraz trudniej słychać, Częściej głos pani, bardzo rzadko pana; Milczał, niekiedy zdawał się uśmiechać. Na koniec księżna padła na kolana, Wstał, nie wiadomo, podnieść czy odpychać, Kilka słów potem wymówił goręcej; A potem milczał i nie mówił więcej. I było cicho. Znowu postać w bieli, Przemknie się ku drzwiom, klamką zaszeleści: Czy uprosiła, czy się nie ośmieli Prosić go dłużej — już w swój gmach niewieści Odeszła księżna. Książę do pościeli Wrócił, legł. Cicho, i widać z tej cisze, Że go sen twardy wprędce ukołysze. Rymwid daremnie jeszcze chwilę badał; Odszedł nareszcie i w lewym balkonie Giermka obaczy, który z Niemcy gadał. Słucha ciekawie, lubo ku tej stronie Nie szła rozmowa i wiatr ją okradał; Wtem giermek ręką ukazał ku bronie: Co by oznaczał, Rymwid łacno zgadał; Strasznie to pychę Krzyżaka ubodło, Zbiegł, chwycił konia, poskoczył na siodło: «Przysięgam — wrzeszcząc — gdybym nie był posłem Przysięgam na ten krzyż, komtura znamię, Iż za obelgę, którą dziś poniosłem Prędko by zemstę znalazło to ramię. Między monarchy na poselstwach wzrosłem; Ni przy cesarskiej, ni papieskiej bramie Nie spotkało mię, co u twego panka: Pod gołym niebem doczekać się ranka; Iść precz, za czyim? za giermka rozkazem! Ale ostrzegam, że nas nie ułowi Pogański wykręt i nie minie płazem! Wołać nas wrzkomo przeciw Witołdowi, A potem wspólnym otoczyć żelazem! No obaczymy, czy Witołd odbije Ten miecz, zanadto waszej bliski szyje! Powiedz książęciu, jeśli nie dowierza, Sam niechaj spyta, powtórzyć gotowem, Choć razy dziesięć tymże samem słowem, Teraz i zawsze: bo ze słów rycerza Nic nie wyrzucić, jak ze słów pacierza. A com rzekł usty, prawicą dowiodę. Jama, którąście pod nami kopali, Na waszą własną wykopana szkodę, Dziś jeszcze, jeszcze tej nocy się zwali; Tak, jakem Ditrich Halstark von Kniprode, Komtur zakonu! Za mną, knechty, daléj!» Zaczekał jednak. Lecz po krótkiej zwłoce, Gdy nic nie słyszał, bramą w pole goni. Kiedy niekiedy zbroja zamigoce, Kiedy niekiedy podkowa zadzwoni, Kiedy niekiedy słychać rżenie koni; Coraz znikają w dali i w pomroce, Las ich na koniec i góra zasłoni. «Jedźcie szczęśliwie! Bogdaj wasza noga Nigdy w litewskiej nie postała ziemi!» — Rzekł Rymwid, patrząc z uśmiechem za niemi — «Dzięki, o księżno! Jaka zmiana błoga, Jak niespodziana! Proszę teraz, kto tu Pochlebi sobie, że zna serce cudze? Ów głos gniewliwy, owa postać sroga Słowa wiernemu nie dał wyrzec słudze! Ptasiego zda się chciał pożyczyć lotu, By spaść co prędzej na Witołda głowę: Wtem jeden uśmiech i słówko miodowe Wytrąca oręż, zmusza do powrotu. Nie dziw, zapomniał starzec siwobrody, Że księżna piękna, a Litawor młody!» Tak mówiąc z sobą, wzniósł do góry oczy: Może się lampa za kratą ukaże. Na próżno patrzył; ciemność okna mroczy; Wraca więc znowu i na ganek kroczy, Azali książę wołać nie rozkaże. Na próżno czekał, zapytywał straże, Zbliża się ku drzwiom, w pokoju noc cicha, A książę dotąd snem twardym oddycha. «Cuda prawdziwe! Nie odgadnę cale, Jakim dziś wszystko idzie u nas torem: Niedawno wołał w największym zapale, Rozkazał wojsko zgromadzić wieczorem, A sam śpi dotąd? Miał wyciągnąć rano? Stoją rycerze od Niemców wezwani, A Niemcom z niczym odjechać kazano. Któż zaniósł rozkaz? oto giermek pani!… Ile z wczorajszej wróżyłem rozmowy… Wprawdzie żadnegom nie słyszał wyrazu, Lecz długie prośby, głos pana surowy. Miałażby księżna pomimo rozkazu Ważyć się sama aż na krok takowy, Ufna potędze niewieścich pieścideł?… Lękam się bardzo, aby tego razu Zbytniej śmiałości nie puściła skrzydeł. Prawda, iż nieraz poczynała śmiele; Lecz to byłoby więcej niż za wiele». Dalsze rozmowy przerwał mu posłaniec, Który wszedł cicho i z daleka mruga; Więc oba śpieszą w zamku lewy kraniec. Stamtąd krużgankiem zbiegła księżnej sługa; Wnet sama pani w sieniach go spotyka, Wprowadza i drzwi za sobą zamyka. «Radco sędziwy, niedobrze się dzieje; Ale rozpaczy oddać się nie godzi: Jeśli nas dzisiaj zawiodły nadzieje, Szczęśliwsze jutro może wynagrodzi. Bądźmy cierpliwi: nie robić hałasu Między żołnierstwem i dworską gawiedzią; Posły odprawim do innego czasu, Ażeby książę nagłą odpowiedzią Nie przyrzekł Niemcom, póki zemstą płonie, Co by rad cofnął, gdy z gniewu ochłonie. Ty się nie lękaj: jakkolwiek wypadnie, Zamiarom pana nic się nie uszkodzi; I potem wojsko może zwołać snadnie Jeżeli czas mu serca nie ochłodzi. Dzisiaj miał jechać, ale wyznam szczerze, Ja tak kwapionej wyprawie nie wierzę. Ledwie w domowe powrócony progi, Wczora zaledwie z piersi złożył zbroje, Z dalekiej jeszcze nie wytchnąwszy drogi, Miałżeby znowu dziś ruszać na boje?…» «Co słyszę, księżno? Ty mówisz o zwłokach? Jak cię niestety rachuba omyli! Już jest za późno; już po tylu krokach Nie będzie czekał godziny, pół chwili… Wreszcie obaczym. Lecz wprzód chciałbym wiedzieć, Jak przyjął książę wczorajszą namowę?…» Grażyna właśnie miała opowiedzieć, Gdy ich zdarzenie pomieszało nowe. Tętent jezdnego słychać na dziedzińcu. Zdyszały giermek dopada komnaty, Przynosi wieści od litewskiej czaty, Która po lidzkim biegając gościńcu, Teraz od Niemców dostała języka: Że wódz krzyżacki jazdę z lasu ruszył, A za nią knechtów i obóz pomyka; I że przed świtem, jak czatownik tuszył I jak niemieckie wyznawały brańce, Chce miasto ubiec i szturmować szańce. Niechaj więc Rymwid wraz do pana skoczy, By go przebudzić i prędko uradzić: Czyli na murach obrony rozsadzić: Czyli na polu Niemcom zajrzeć w oczy. Czatownik radzi, abyśmy się skradli, Do nich z ubocza, bo są niedaleko; Wprzód nim się knechty z działami przywleką, Abyśmy z nagła na lud jezdny padli: Tak zapędzonym na chrapy i rowy Łacno rajtarom i bratom łby zmieciem, Potem fussknechtów wziąwszy pod podkowy, Do szczętu plemię jaszczurze wygnieciem. Mocno Rymwida dziwi ta nowina, Daleko mocniej dziwi się Grażyna. «Giermku — zawoła — kędyż są posłowie?» Umilknął giermek, a niepewne lice I pytające topiąc w niej źrenice: «Co słyszę, księżno? — zdumiony odpowie — Alboż o własnym zapomniałaś słowie? Niedawno, kiedy piały drugie kury Samaś mi rozkaz książęcy przyniosła, Ażebym biegał co prędzej do posła I wyprawił go przed świtem za mury!» «Tak» — rzecze księżna, twarz odwraca zbladłą, Lecz pomieszanie widne w jej osobie, Do ust wyrazy nieporządne kładło. «Tak, prawdę mówisz, przypominam sobie… Jakże to wszystko z głowy mi wypadło! Biegnę… nie, stójmy… albo, wiem, co zrobię…» Stanęła, milczy. Przymkniona powieka, Czoło pochyłe, w którym się przebija Jakaś myśl jeszcze ciemna i daleka; W niepewnych rysach okaże się, mija, I znowu wschodzi, całą twarz obleka. Dojrzewa zamiar, staje się wyrokiem: Już umyśliła, postąpiła krokiem. «Tak jest, raz jeszcze idę budzić męża. Wojsko niech zaraz w drogę się wybiera. Ty, giermku, rozkaż osiodłać hestera I wynieś resztę pańskiego oręża. Wszystko to ma być natychmiast gotowe! Przykazuję wam imieniem książęcia. Odpowiedź, starcze, wkładam na twą głowę. Jaki cel, kędy mierzą przedsięwzięcia, Nie gadać, ani pytać, do poranku. Idźcie i pana czekajcie na ganku». Wybiegła, drzwiczki za sobą zatrzasła. Wybiega Rymwid, a myśli po drodze: «Gdzie idę? Po co? Wszak wojska i wodze Już zgromadzone, już wydane hasła!…» Odetchnął tedy, zwolnił nieco kroku, Stanął z nagiętym ku ziemi obliczem I myśląc długo, nie myślał o niczem: Bo w mnogich zdarzeń i wniosków natłoku, Myśli samopas plączą się bezładnie, Ani ich rozum znużony owładnie. «Próżno tu czekam. Już bliski poranek; Wkrótce się cała zagadka rozwiąże. Muszę z nim mówić, śpi czy nie śpi książę…» Więc stąpał prosto na pałacu ganek: A wtem się z lekka rozwarły podwoje. Litawor wyszedł sam jeden do sieni, Szatę miał, w jaką stroi się na boje, Całą od sutej błyszczącą czerwieni; Głowę pod hełmem; piersi, miasto zbroje, Pancerz obwijał z żelaznych pierścieni; W lewicy tarczę mniejszego obłęku, A pas od miecza na prawym niósł ręku. Gniewem lub troską zdał się kołatany, Nierównym stąpał i niepewnym krokiem; Gdy się zbliżały rycerze i pany, Uczcić łaskawym nie raczył ich okiem. Drżący z rąk giermka wziął łuk i kołczany, Miecz nawet zwiesił ponad prawym bokiem: A chociaż wszyscy omyłkę widzieli, Przestrzegać pana nikt się nie ośmieli. Już zstąpił z ganku, już chorągiew złota Wzniesiona, pocznie na dzień krwawy świtać, Już dosiadł konia, już przyboczna rota Miała go wrzaskiem i trąbami witać: Lecz dał znać ręką, aby zamknąć wrota, Jechać w milczeniu i o nic nie pytać. A pacholiki i nadworne sługi Aż za most wywiódł na dziedziniec drugi. Stąd nie gościńcem puścili rumaki, Ale na prawo skręcając się dołem, Przepadli między kurhany i krzaki; Znowu ku drodze nawracają kołem, Wąwóz ciemnymi wiedzie ich zatoki, Ścienione coraz rozsuwając boki. Jest od przykopów miejskich tak daleka, Jako niemieckiej broni grzmot doniesie, Mała, zaledwie znana komu rzeka, Wąskim korytem błądząca po lesie; Ku drodze jednak coraz szerzej ścieka, Gubiąc się w wielkim jeziora okresie; Puszcza okrywa z boków jej zwierciadła, A z przodu góra wyniosła usiadła. Tam, gdy litewskie wymknęły się roty, Ujrzą śród góry, przy blasku księżyca, Zbroje, chorągwie, szyszaki i groty. Błysnęło, zagrzmi na hasło rusznica; Sypią się męże, ściskają się roty: Murem krzyżacka stanęła konnica. Tak w noc miesięczną wyglądają świetnie Na czole Ponar zasadzone bory, Gdy z nich oskubie wicher szaty letnie, A rosa jasne wieszając bisiory, Nagle się mrozem w śrzon perłowy zetnie: Błędnym przechodniom zdają się u wniścia Lasy ze srebra, a z kryształu liścia. Ten widok gniewy w książęciu poduszcza. Skoczył z wyniosłem nad głową żelazem; Wali się zbrojna w ślady jego tłuszcza. Ale się wodze dziwią, że tym razem Wojsko bez sprawy lada jako puszcza, Ani ich zwykłym ostrzeże rozkazem, Kędy sam myśli na czole ugodzić, A jakie skrzydła odda im przywodzić. Więc Rymwid, pańską zastępując wolę, Obiega hufy, szykuje śród drogi; Wklęsłe ku górze ściskając półkole, Pancernych w środek, łuczników na rogi: Tak zawsze Litwa zwykła stawić pole. Dał hasło: chylą majdany do nogi, Warknęły struny, świsnęła strzał chmura, «Jezus, Maryja! Naprzód, hop hop, ura!» Dopieroż drzewca ułożywszy w toku Zewrą się bliżej, pierś na pierś uderzy… Za cóż wydarła potomnemu oku Noc i zwycięstwa, i klęski rycerzy? Swoi i cudzy zmieszani w natłoku; Zewsząd szczęk razów, wrzask, chrzęsty pancerzy; Pryskają bronie, lecą hełmy, głowy, Co miecz oszczędza, druzgocą podkowy. Książę jak skoczył, tak goni na czele, Ani się jeden między tłumem boi. Znają czerwony płaszcz nieprzyjaciele: Poznali godła na hełmie i zbroi; Cofa się walczyć nieśmiała gromada, Zwycięzca pędzi i na karki wsiada. Lecz któryż z bogów siłę w nim osłabił? Cóż stąd, że zbiegłych natarczywie goni? Cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił. Bezwładna szabla po pancerzach dzwoni, Albo się zwija odbita żelazem, Albo uchybia, albo idzie płazem. Czując Krzyżacy tak słabe natarcie, Odzyszczą serce; z okropnym hałasem Nawrócą czoła, potkną się zażarcie I gęstym włóczni otoczą go lasem; Czy przelękniony, czy splątany w tłumie, Brać ich na szable i tarcze nie umie. Trudno mu było całą unieść szyję, Krzyżactwo zewsząd kole, strzela, siecze: Wtem, huf litewski nawałę rozbije, Biorąc go między puklerze i miecze: Ten słabe razy swoimi poprawia, A ten od cudzych razów go zastawia. Już noc pierzchała, już różane włosy Zorza na wschodnim roztacza obłoku. Bitwa wre dotąd, ślepe lecą ciosy, Ni w tył, ni naprzód nie ruszono kroku; A bóg zwycięstwa, przyszłe ważąc losy, Równy krwi ciężar stąd i zowąd bierze I szala dotąd w równej stoi mierze. Tak ojciec Niemen, mnogich piastun łodzi, Gdy Rumszyskiego napotka olbrzyma: Wkoło go mokrym ramieniem obchodzi, Dnem podkopuje, pierś górą wydyma; Ten, natarczywej broniąc się powodzi, Na twardych barkach gwałt jej dotąd trzyma, Ani się zruszy skała w piasek wryta, Ani jej rzeka ustąpi koryta. Krzyżactwo, długiej niecierpliwe bitwy, Na wierzchu góry stojący odwodem Ostatni hufiec pędzą w środek Litwy: Komtur ich wiedzie, sam uderza przodem; A zmordowanych długimi gonitwy, Gdy naparł świeżym i dzielnym narodem, Łamią się szyki, Krzyżactwo zwycięża. Wtem z góry zagrzmiał straszliwy głos męża. Ku niemu wszystkich podnoszą się oczy. Stoi na koniu, a jako rozwiodła Szeroko cienie sterczących warkoczy, Na śnieżnej górze wybujała jodła, Tak go szeroki płaszcz dokoła mroczy: Czarny płaszcz, czarny koń i hełm, i godła. Trzykroć zawołał, zleciał na kształt gromu, Nie wiedzieć za kim albo przeciw komu. Dobiega Niemców, między tłumem tonie, Bitwy nie ujrzysz; ale zgiełk i jęki Dają odgadnąć, w jakiej walka stronie I jak straszliwy piorun jego ręki. Tam szyszak zniknie, ówdzie sztandar padnie; Tłoczy się hufiec, miesza się bezładnie. Jako leśnicy, gdy sosny lub dęby Sieką wzdłuż puszczy, słychać łoskot w dali, Jęczą topory, chrobocą pił zęby, Kiedy niekiedy wierzchołek się zwali; Na koniec między wyciętymi zręby Ujrzysz i mężów, i błyskanie stali: Takie wysiekłszy środkiem Niemców łomy, Darł się ku Litwie rycerz nieznajomy. Śpieszaj, rycerzu, ożywić duch męski, Krzepić słabnących śpieszaj, jeszcze pora! Litwini bliscy ostatecznej klęski: Dzid i puklerzów warowna zapora Już rozłamana; sam komtur zwycięski Po całym polu szuka Litawora; On się nie kryje: oba konie bodą, Wkrótce śmiertelny pojedynek zwiodą. Litawor szablę wynosi do cięcia, Komtur dał ognia z piorunowej broni. Zadrżą Litwini, pojrzą na książęcia: Niestety, szabla wypadła mu z dłoni, Cugle z słabego wyciekły ujęcia; Już pod szyszakiem nie dotrzyma skroni, Spływając z siodła już się bokiem chyli: Kiedy mu swoi na pomoc skoczyli. Jęknął mąż czarny; a jak czarna chmura Ryknąwszy błyśnie piorunowym gradem, Z taką szybkością leci na komtura: Zaledwie pierwszym zwarli się napadem, Pojrzeć, aliści komtur już pod koniem, A rycerz bieży i tratuje po niem. Gdzie obskoczyły książęcia dworzany, Przybiega, chwyta, rwie pancerza węzły, Ostrożnie zdziera blach zafarbowany, Wyśledza postrzał głęboko ugrzęzły. Wtem krew na nowo wytrysnęła z rany, Ból zemdlonego do zmysłów przywoła; Otwiera oczy, spoziera dokoła I znowu wciska na oczy przyłbicę; Z gniewem żołnierze i sługi odpycha, A Rymwidowi ściskając prawicę: «Już jest po wszystkim starcze — mówi z cicha — Precz mi od piersi, szanuj tajemnicę; Ratunek próżny, wkrótce umrzeć muszę, Wieźcie do zamku, tam wyzionę duszę». Rymwid szerokie oczy w nim utopił: Ledwie śmie wierzyć, od zmysłów odchodzi. Upuszcza rękę, którą łzami kropił, Dreszcz kości wstrząsa, pot mu czoło chłodzi, Teraz poznaje głos, nieznany wczora: Niestety, nie był to głos Litawora! Tymczasem rycerz upuszczone wodze Starcowi wręczył, sam do pana skoczył, Rumaki każe nawrócić ku drodze, Chwiejącego się ramieniem otoczył, Składa na piersiach, krew dłonią zaciska; Dał znak, samotrzeć pędzą z bojowiska. I zbliżają się pod okopy grodu. Zaszli im drogę ciekawi mieszkance; Ci, bodąc konie przez tłumy narodu, W milczeniu śpieszą na zamkowe szańce, A skoro wpadli, uchylono zwodu. Rycerz strażnikom przykazuje srogo, Ni tam, ni za się nie puszczać nikogo. Wnet z resztą hufów ciągną bojownicy. A choć wygrali tak przeważne pole, Mała stąd radość była po stolicy; Ból serca ścisnął, żałoba na czole; Każdy się pyta troskliwy o pana: Gdzie jest? czy żyje? jak głęboka rana? Nikt nie był w zamku, nikt o niczym nie wie; Podjęto mosty i zemkniono zwory. Tymczasem w fosę, między gęste krzewie, Schodzą trabanci z piłami, z topory, Sieką chrust, walą topole, modrzewie, A ociosane pnie, gałęzie, wióry Toczą na barkach i wozach do miasta: Na taki widok żal i postrach wzrasta. Kędy świątynie miał władca pioruna I bóg, co wichrem niepogodnym świszcze, Gdzie woły, konie, trzoda srebrnoruna Codziennie krwawi poświęcone zgliszcze: Tam stos ogromny kładą pod obłoki, Dwudziestem sążni długi i szeroki. W środku dąb sterczał; a pod dębem stoi Niemiecki braniec na dzielnym rumaku, Z orężem, w hełmie i zupełnej zbroi, Trzykroć łańcuchem przykuty do haku: Wódz to krzyżacki, co był posłem wprzody, Zabójca księcia, Diterich z Kniprody. Biegą mieszczanie, rycerze, kapłany; Czekają końca, zgadywać nie śmieją: Każdy zarówno w myślach kołysany Między bojaźnią, żalem i nadzieją, W zamek smutnymi poziera oczyma, A słuch na wieści wyprężony trzyma. Przecież i trąba ozwała się z wieży, I most opada, i wolnymi kroki Rusza się orszak w żałobnej odzieży, Niosąc na tarczach bohatera zwłoki; Przy nich łuk, włócznia, miecz i sajdak leży, Wkoło purpurą świeci płaszcz szeroki: Książęce stroje; lecz nie widać lica, Bo je spuszczona zawarła przyłbica. To on, to książę! Wielkiego pan kraju, Mąż dużej ręki, któż mu rówien będzie Czy gromić Niemce i hordy Nogaju, Czy lud na słusznym rozsądzać urzędzie? Panie nasz! Za cóż dawnego zwyczaju Nie widać w twoim pogrzebnym obrzędzie? Nie tak albowiem starożytność święta Czciła twe przodki, litewskie książęta. Za cóż do nieba nie idzie za tobą Twój giermek, każdej nieodstępny drogi, I z próżnym siodłem, okryty żałobą Towarzysz pola, koń jelenionogi; I sokół, i psy, co wiatr pyskiem sieką, I drugie z pyskiem wietrzącym daleko? Szemrała gawiedź. Rycerze na stosie Składają ciało, mleko i miód leją; Przy długiej trąby i fletni odgłosie, Śmiertelne pieśni wajdeloci pieją. Starszy pochodnią wziął i nóż ofiarny: Stójcie!… Stanęli. Nadjechał mąż czarny. Któż on? pytają wszyscy, któż on taki? Poznało wojsko: on na polu wczora, Kiedy litewskie złamano orszaki I obstąpiono zewsząd Litawora, Przypadł, odwagę stygnącą zapalił, Niemców wysiekał, komtura obalił. Tyle o czarnym rycerzu wiedziano. Dziś w tymże płaszczu, na tymże rumaku: Lecz po co przybył? skąd ród? jakie miano? Stójcie i patrzcie! Uchyla szyszaku, Uchyla twarzy: on! Litawor! książę!… Dziw nagły zmysły i mowę zabiera, Na koniec radość skrzepły głos rozwiąże. Opłakanego widząc bohatera, Wrzasną i klasną, wrzask o gwiazdy bije: «Litawor żyje! Książę, pan nasz żyje!». Stał i ku ziemi dzierżał lice blade. Hałas grzmi jeszcze, powtarzany echem; Z wolna wzniósł czoło, obejrzał gromadę, Za okrzyk lekkim dziękując uśmiechem. Nie był to uśmiech, co z serca poczęty Rozjaśni lica i w oczach zaświeci; Ale jakoby gwałtem przyciągnięty Usiadł na ustach i wkrótce uleci: Tyle dodaje smutnej twarzy wdzięku, Ile kwiat w bladym nieboszczyka ręku. «Zapalcie zgliszcze!» — Palą, ogień bucha, A książę dalej: «Wiecieli wy, czyje Zwłoki na stosie giną?…» — Cichość głucha. «Niewiasta! choć ją męska zbroja kryje! Niewiasta z wdzięków, a bohater z ducha: Ja się zemściłem, lecz ona nie żyje!» Rzekł, bieży na stos, upada na zwłokach, Ginie w płomieniach i dymu obłokach. Epilog wydawcy Czytelniku, jeżeliś przepatrzył cierpliwie I nierad snadź do końca — czemu się nie dziwię: Bo w żmudnem zaplątaniu, gdy wątku nie schwyta Podraźniona ciekawość, gniewa się niesyta — Za co książę sam został, a wyprawił żonę? Za co śród boju przyniósł niewczesną obronę? Czy księżna własną wolą zastąpiła męża? Przecz Litawor na Niemce jął się do oręża?… Dostatnich odpowiedzi na próżno byś badał. Wiedzże, iż autor, co te historyje składał, Ile widział lub słyszał (był naonczas w mieście), To pokrótce spisawszy, zamilczał o reszcie. Nie mogąc prawdy zmacać i na jaw wysadzić, A nie chcąc fałszywymi domysłami zdradzić, Gdy umarł, jam rękopis wziął po nieboszczyku, A sądząc, iż rad będziesz, miły czytelniku, Kiedy z ukrycia wyjdą na publiczne oczy I koniec się jakkolwiek przycięty dotoczy, Pytałem Nowogrodzian, ludzi godnych wiary; Ale żaden nie wiedział, jeno Rymwid stary; I ten, jak stary, prędko rozstał się z żywotem, A póki żył, nikomu nie powiadał o tem. (Snadź w przysiędze uwiązan albo w obietnicy). Szczęściem, był drugi człowiek świadom tajemnicy: Giermek księżnej, podonczas we dworcu przytomny. Ten, jako człowiek prostak, mniej w języku skromny, Gadał, a jam spisował, widząc, iż powieści Wiążą się do podanej od autora treści. Czyli całkiem prawdziwe, trudno dać porękę; A kto o fałsz pomówi, nie wyzwę na rękę: Bo tu nic zgoła własną nie nadstarczam głową, A com z giermka usłyszał, oddam słowo w słowo. Giermek zaś tak powiadał: «Księżna sfrasowana, Długo błagała męża, padłszy na kolana, Ażeby na kark Litwie nie zwał nieprzyjaciół: Ale on tak się w gniewie uporczywy zaciął, Iż jej prośby z szyderczym słuchając obliczem, »Nie i nie« odpowiadał i odprawił z niczem. Sądziła go przekonać łacniej w innym czasie; Rozkazała posłańców zatrzymać w tarasie Lub za mury wyprawić. Wyprawiłem cicho; Zbłądziliśmy oboje: a stąd całe licho. Bo komtur, odpowiedzią twardą zagniewany, Miasto posiłków niesie ogień i tarany. Kiedym o tej nowinie uwiadomił panią, Biegła znowu do męża, ja z daleka za nią. Weszliśmy; ciemno było w komnacie i głucho, Książę strudzony zasnął na oboje ucho. Stanęła podle łoża, lecz nie śmiała budzić, Czy nie chcąc darmo prosić, czy sennego trudzić; Ale wrychle na obrót rzuciła się nowy: Bierze szablę, książęciu leżącą u głowy, Pancerz kładzie, mężowski płaszcz na piersiach zwiesza i lekko drzwi przemknąwszy, na ganek pośpiesza. Mnie srogo zakazuje o niczym nie gadać. Koń już był osiodłany. Kiedy miała wsiadać, Szabli nie obaczyłem przy jej lewym boku, Zapomniała przypasać lub zgubiła w mroku. Biegnę, szukam, powracam: aż zamkniono wrota; Patrzę oknem: niestety! już za bramą rota. Strach mię ścisnął, jakobym obrzucan zarzewiem; Myślę, pocę się, kręcę, co mam począć, nie wiem. Widać blask i grzmot działa rozlega się w dali: Zrozumiałem, że z Niemcy bitwę zagajali. Wkrótce Litawor, czyli dosyć mając spania, Czy zbudzony łoskotem, zerwał się z posłania. Woła, klaszcze i woła: ja, drżący ze strachu, Wsunąłem się na klęczkach w ciemny zakąt gmachu, Widziałem, jako szukał oręża i zbroje, Kołatał we drzwi, skoczył na księżnej pokoje, Wrócił, wyłamał rygle, wyleciał na ganek. Ja do okna, (a już się zbierało na ranek): Książę spoziera wkoło i nastawia uszy, I krzyczy; ale w zamku nie ma żywej duszy. Potem na dół, jakoby nieprzytomny sobie Skoczył, gdzie stały jego rumaki przy żłobie; Wyjechał ku okopom, wstrzymał się u wałów, Słuchał, skąd zgiełk uderza, skąd ogień postrzałów: A wypuściwszy wodze lotem błyskawicy Przez dziedziniec, most, bramę pędzi ku stolicy. Ja w oknie patrzę, czekam niecierpliwie końca: Wszystko ucichło, zgasło koło wschodu słońca. Wraca Litawor, Rymwid; i Grażynę z łęku Wysadziwszy omdlałą, dźwigali na ręku. Strach wspomnieć! Kędy stąpią, krwawy strumień pryska, W pierś ciężko zaraniona i skonania bliska, Padła niema, to nogi ściskając książęce, To załamane k'niemu wyciągając ręce: »Przebacz mężu mój, pierwsza i ostatnia zdrada!…« Książę płacze, podnosi; zemdlona upada; Skonała… Wstał i odszedł, i rękami oczy Zakrył, i stał… Ja wszystko widziałem z uboczy; A gdy z Rymwidem jęli kłaść na łoże ciało, Umknąłem… Wiecie wszyscy, co się dalej stało». Tyle on giermek gadał, pod sekretem zrazu, Lecz ze śmiercią Rymwida minął strach zakazu, (Bo Rymwid wzbronił o tym przed ludem rozplatać). Wieść tłumiona poczęła coraz szerzej latać: Dziś żadnego nie znajdziesz w nowogródzkiej gminie, Co by ci nie zanucił piosnki o Grażynie, Dudarze ją śpiewają, powtarzają dziewki, I dotąd pole bitwy zwą polem *Litewki*. Modlitwa o PokójObłoki ludzkich rąk podnoszą sięModlitwę niosąc jak święty niech już nigdy ściśnięta pięśćNad naszą ziemią nie wzniesie pokój, Panie nasz, błagamy pozwól, by Twój głos zaginął w niech już nigdy ściśnięta pięśćNad naszą ziemią nie wzniesie pokój, Panie nasz, błagamy CięMuzyka – NORBERT BLACHA (1980)Tekst – MIROSŁAWA HANUSIEWICZ (1980)

obłoki ludzkich rąk podnoszą się